poniedziałek, 20 listopada 2017

Druga połowa (mniejsza) listopada 2017r.

Druga połowa (mniejsza) listopada 2017r.

Może i chciałem coś napisać po ostatnim spotkaniu w Hybrydach, ale powożenie pojazdem wielokonnym otępiło mnie na tyle, że zwalczyłem to chciejstwo. I dobrze! Wprawdzie nie pospałem bo mam na karku poważny turniej szermierczy, a został mi tylko tydzień i sporo kartek z notatkami co by tu jeszcze trzeba było zrobić, dopilnować, załatwić żeby impreza przeszła bezboleśnie i „z przytupem" i po dobrze wykonanym obowiązku moje ego trochę urosło, a i pracodawca liczy na moją dyspozycyjność, a ja na jego życzliwość wyrażoną przelewem na konto. I tak w trakcie codziennego galopu, niespodziewanie błysnęło to coś. Myśl z gatunku złotych. To pierwsza impresja. Może w ostateczności okazać się, że to tylko tombak lub poręczny złoty spray, ale całe popołudnie „chodziła" za mną nie dając o sobie zapomnieć. Może to właśnie jest ta muza, która nachodzi i wierci dziurę w brzuchu, aż coś się ulęgnie, a może pamięć o wyrazach sympatii dla tekstów, które czasami udaje mi się napisać, jakie mnie spotkały w trakcie ostatniego spotkania we wtorek. Dzięki Wam PT Czytelnicy. Było mi autentycznie miło. Bardzo mnie intryguje co by powiedziała moja Pani Profesor od polskiego, znająca mój wrodzony wstręt do pisania wypracowań i ograniczony zakres wypowiedzi na zadany temat do 2 i ½ strony zeszytu szkolnego w linijkę, że tak z własnej woli coś wystukam. Wracając jednak do tej złotej myśli, ulęgła się na tle wspomnień z panelu dot. Mediów Lewicowych. Może nie tyle co do treści, ale bardziej do licznych krokodylich łez wylanych z ócz ( i tu wbudowany słownik zgłupiał !) zarówno prowadzących jak i wsłuchujących się. Którzy to są ci paneliści. Ci na scenie, czy ci na dole? Marne określenie „paneliści", ale padało, to i powtarzam dla utrwalenia. Generalnie „gorzkie żale" sprowadzały się do stwierdzenia, że liczba czytelników i prenumeratorów, a nie jest to tożsame, spada. Kasy wpływa mało, a zanosi się, że będzie gorzej. Żal było patrzeć i słuchać wspomnień jak to drzewiej było. Wykazano się dogłębną analizą przyczyn, wskazano winnych, skrytykowano bezduszność systemu kapitalistycznego goniącego za zyskiem, zdiagnozowano i opisano mechanizmy wypracowane przez odmienne ideowo gremia i wszystkie siedem plag egipskich, które dotknęły środowisko lewicowe, którego nie stać na własne tuby propagandowe. Masakra! Niestety, może kindersztuba, poprawność, brak śmiałości, albo inne względy towarzyskie nie pozwalają nazwać rzeczy po imieniu i „wyrzygać" (sorry za niesmaczne określenie) prawdę jak to przez ponad ćwierć wieku ludzie, których znamy, skutecznie objęli kawałki „torcika" wykorzystując ówczesne powiązania, znajomości, układy i niezwłocznie stali się bezideowymi biznesmenami dbającymi wyłącznie o własne interesy nie tworząc wspólnego majątku produkcyjnego pozwalającego przetrwać gorsze czasy no i utrzymać te „lewicowe media". Trudno by teraz było, chociaż nie jest to niemożliwe, przypomnieć byłym skąd i jak wskoczyli na „wysokiego konia", a jakoś szybko zapomnieli w jakiej stajni ten koń wyrastał i z jakiego żłobu kąsił sianko. Okruszki „torcika" pozamiatane i Hybrydy świecą pustkami, a Organizatorzy mozolnie rozwiązują nierówność x(osób) * 30.- nijak nie równa się 30x.  Może na Złotej też kiełkują „złote myśli" i mogliby powspominać czasy minione o „latach tłustych".

Ale moja „złota myśl" jest inna, chociaż bazuje na poczuciu braku altruizmu tych co wyrośli z korzeni lewicowych, ale jako „owoce" podlegli mutacji i stały się bezpartyjnymi fachowcami. Skoro nie kupujemy prasy „lewicowej" to tym samym jej nie czytamy. Przyczyny mogą być różne od braku „nawisu inflacyjnego" na koncie, po słabnący wzrok, albo wrodzoną niechęć do czytelnictwa wyniesioną ze szklonych lektur lub obawa przed wysiłkiem intelektualnym koniecznym na przebrnięcie tekstu ze zrozumieniem. Skoro jesteśmy takie paniska, że nikt nam nie będzie kazał czytać, to może w ramach łaski pozwolimy sobie, żeby nam poczytano. Wprawdzie „nihil novi sub sole" i wielu już czytało różne rzeczy, najczęściej dzieciom po szpitalach, żeby dobrze wyglądało w telewizorze, a i były świetne bajki dla dorosłych w wykonaniu w interpretacji Jana Kobuszewskiego i miały ogromne wzięcie! Szkodzi nic wykorzystanie nieopatentowanego sposoby przekazu. Mistrz nad Mistrzami – Jerzy Urban, pobudzający swoimi felietonami przez dziesięciolecia, też sięgnął do współczesnych środków wyrazu kręcąc nowelki filmowe, ale nie spotkałem się z nagraniem Jego felietonu w interpretacji własnej, a może by było warto. Puśćcie wodze wyobraźni i usłyszcie Piotrka Gadzinowskiego czytającego swój felieton mając w pamięci słynne sprawozdanie z Hong-Kongu w Sejmie, albo Andrzeja Rozenka czytającego artykuł o mundurowych przeplatany seriami z automatu. Nie wiem, czy Pani Agnieszka Wołk-Łaniewska czytając swoje rewolucyjne teksty wyzwoliłaby u słuchaczy odpowiedni żar rewolucyjny i nieodpartą chęć wystąpienia na barykady, chociaż pod Jej przywództwem to i owszem! Red. Cychol mógłby uprawdopodobnić wszystkie mity, bo o faktach się nie dyskutuje. Technicznie dałoby się to zrobić a i strona ekonomiczna by się poprawiła. Internet potrafi wszystko! Dobre intro a potem wyskakujące okienko – jak wyślesz SMS-a o treści „słucham" (koszt połączenia zgodnie ze stawką operatora) to poczytam dalej. Proste? Ludzie nauczyli się do wydawania drobnych, a masa zrobi resztę. Wyobrażacie sobie gratyfikację miliona słuchaczy po 0,27 zł za jeden dobry tekst. Mi wystarczy prowizja od pomysłu w wysokości 1 grosza, a niedobory znikną. Kto marnie czyta – najmuje lektora. Można dołożyć warstwą wizualną i tak zrodzi się współczesna odnoga sztuki masowej. A jak wzrośnie konkurencja na rynku. Powstaną nowe agencje z nowoczesną techniką dźwiękową. Sztuka artykulacji wzniesie się na wyżyny. Powstaną teksty z udziałem orkiestr symfonicznych. Internet zniesie wszystko! Tak piękna wizja jest po części wynikiem kolejnego drinka, ale wytyczony kierunek nie ma granic. Skończą się problemy. Gotówka popłynie na konta Autorów wartkim strumieniem co da im niezależność finansową, a ta sprzyja niezależności. Mam nieodparte przeczucie, że taka nowa forma by się przyjęła i byłaby łatwa do zniesienia dla generalnie leniwych czytelników (już teraz słuchaczy) bo odpadłoby im polowanie na Trybunę, że o wychodzeniu z domu nie wspomnę. To byłby dopiero początek czegoś na kształt Hyde Park'u albo Wolnej Trybuny. Miejsca dyskusji, kształtowania opinii, komentowania wydarzeń itp. Skoro media prorządowe i opozycyjne nie znajdują czasu antenowego dla przedstawicieli lewicy a rzadkie notatki prasowe dotykające lewicowych tematów są niestrawne, oficjalne „stanowiska" np. Matki Partii napisane są językiem bezdusznym na bazie nowomowy, to wysłuchanie swobodnej wypowiedzi miałoby dużo większe walory poznawcze i osobisty wkład mówiącego/czytającego. A może by tak wzorem Tow. Putina uruchomić kanał na którym można by spytać osoby świecznikowe co sadzą w różnych sprawach. Może to spowodowałoby zacieranie podziału na „MY" i „ONI"?

Szkoda gadać! Nie, to nie jest prawda. Trzeba gadać!

Niech to szlag. Przeszukałem szuflady, kartony, rupieciarnię i nie namierzyłem mikrofonu, a miałem szczery zamiar nagrać ten tekst i załączyć do poczty. Jak znajdę to nagram. Jak nie znajdę to nabędę drogą kupna i nagram. A co? Ktoś pierwszy musi dać głos.

Do usłyszenia.

A teraz mogę się zająć Turniejem.

www.fencing-szczecin.com

 

Andrzej Ptak – sekretarz Ordynacka Szczecin

 

 

czwartek, 7 września 2017

Studenckie Wakacje – Rumunia 1981

 

 

     Był rok 1981. W Polsce przeżywaliśmy chwilową radość pozornej demokracji, ale również totalny kryzys ekonomiczny. To nie był jeszcze czas nawet marzeń o otwartych granicach i swobody podróżowania po całej Europie i Świecie.

Zaprzyjaźnione Demoludy nieprzyjaźnie patrzyły na nasze próby wyjścia z radzieckiego gorsetu, a nasi obywatele wszędzie byli traktowani jako forpoczty potencjalnej kontrrewolucji i było w tym dużo prawdy. Ale jeździliśmy namiętnie za granicę, a główne kierunki to NRD, Bułgaria, Węgry. Z reguły mniej turystycznie a bardziej handlowo.

    Moja i moich przyjaciół miłość do gór skierowała nas do chyba najbardziej ortodoksyjnego baraku w obozie czyli do Rumuni. Ale byliśmy młodzi i takie wyzwania nas ewidentnie podkręcały.

Wyjechać wtedy nie było aż tak trudno, gorzej było ze zdobyciem waluty wybranego kraju, a Rumunia to już dla wszystkich spora abstrakcja.

I tu kłaniał się niezastąpiony Almatur. Wtedy jeszcze bez jakichś większych znajomości udało się zorganizować tzw. obóz wędrowny.

Paszportów nie potrzebowaliśmy, bo zastępowały je pieczątki w dowodzie, a kantor  Książeczka Walutowa oraz zmysł handlowy.

   Znajomi polecili, że warto wybrać się w Bucegi i Fagaras, wspaniałe góry w środkowych Karpatach przypominające nasze Tatry. Przygotowanie logistyczne takiej wyprawy, to dopiero było wyzwanie. Po mapy wybraliśmy się do księgarni w Berlinie, bo u nas to można było tylko pomarzyć, a internet w tamtym czasie to może testowali amerykańscy wojskowi.  Z prowiantem był problem, bo sklepy puste, za papierosami kilometrowe kolejki no ale jakoś się udało. Poza tym wszyscy zaopatrzyliśmy się w zakupione na Turzynie okulary przeciwsłoneczne oraz radyjka tranzystorowe i perfumy w wiadomym celu. Nie wiedzieliśmy co nas spotka w rumuńskich sklepach, bo wiadomości docierały sprzeczne. Jechaliśmy na prowincję a nie do stolicy, a to zasadnicza różnica.

   Wyjechaliśmy pociągiem relacji Szczecin-Burgas (był taki). Dwa dni jazdy, trzy granice po drodze, upał uff… ale jakoś do Sinai, która była naszą stacją docelową wszyscy wytrzeźwieli. Sinaia została wybrana nieprzypadkowo, ponieważ stąd można było stosunkowo wysoko wjechać kolejką linową. Przyjechaliśmy w nocy i poszliśmy na rekonesans szukać jej dolnej stacji  i tu po drodze pierwsze rumuńskie zaskoczenie. Przechodząc obok wielkiego płotu z krzaków wyszedł żołnierz i kazał nam natychmiast odejść. Potem okazało się, że za płotem była w starym przepięknym królewskim zamku kolejna rezydencja Słońca Karpat Nicolae Ceausescu. W większych miastach Sekretarz Generalny czujnym plakatowym okiem zerkał na nas i pozdrawiał z co drugiego płotu, ale czym wyżej tym jakoś gościa było mniej.

     Bucegi to wspaniałe góry w stylu naszych Tatr Zachodnich. W tamtych czasach w niewielkim stopniu zagospodarowane i puste, ale całkiem przyzwoicie oznakowane.

Po udanych transakcjach handlowych, które zdecydowanie poprawiły nasz budżet musiałem pojechać do Bukaresztu, spotkać się z rezydentem Almaturu i w jedynym w całej Rumunii banku wymienić vouchery (czeki podróżne) na realną walutę. Wyjazd się przedłużył, bo bank czynny krótko, ale dzięki temu zwiedziłem piękny Bukareszt jeszcze przed katastrofalną przebudową centrum wg pomysłu Ceausescu.

   Po Rumunii kilka razy przemieszczaliśmy się pociągami. Wagony standardowe, przypominające nasze, ale w każdym dalekobieżnym był restauracyjny. Żarcie tanie i całkiem niezłe. W ogóle kuchnia rumuńska to dużo dobrej baraniny i mamałyga (puree z kukurydzy) plus surówki (koniecznie z ostrą marynowaną papryką), wspaniała rumuńska śliwowica czyli Tuica i do tego o połowę tańsza niż w Polsce, całkiem przyzwoite piwa, a dla smakoszy wspaniałe i super tanie wina. A wracając do pociągów to zaskoczyła nas ich punktualność. Rozkłady jazdy były tak skonstruowane, że miały bardzo długie postoje na stacjach. Pociąg prawie zawsze przyjeżdżał spóźniony, ale odjeżdżał punktualnie. Dobre!

       Góry Fagaras to wtedy kompletnie dziki i prawie nieuczęszczany zakątek Sudetów przypominający nasze Tatry Wysokie. Niektóre szlaki o poziomie trudności naszej Orlej Perci, a biwaki to tak jak byśmy się rozbili na Kasprowym Wierchu, w Dolinie Pięciu Stawów, czy na przełęczy Krzyżne i nikogo wokoło. Wędrówka to wspaniała uczta dla oczu, węchu i słuchu, ale też niezłe wyzwanie dla płuc i nóg szczególnie, że plecak ważył średnio 35 kg (trochę ciuchów, namioty, śpiwory, karimaty, kuchenki plus benzyna no i prowiant), a przejścia między kolejnymi biwakami często 12 godzinne. Góry w których prawie w ogóle nie było caban czyli schronisk, jedynie refugi a więc puste szałasy drewniane lub metalowe w kształcie półbeczek.

  Tutaj też skorzystaliśmy z kolejki linowej nad Trasą Transfagaraską. To wspaniała, bardzo śmiało, w stylu himalajskim poprowadzona droga  na przełęcz pomiędzy najwyższymi szczytami Moldoveanu i Negoiu, czynna tylko od kwietnia do września. Aby dostać się w serce gór, to do dolnej stacji kolejki trzeba było dojechać stopem. Nam się trafiła klasyczna ciężarówka, ale jazdę na pace będę pamiętał do końca życia. Skrzynia zapewne nie była sztywno dokręcona do ramy auta co powodowało, że na każdym zakręcie przesuwała się to w prawo, to w lewo z całą swoją zawartością czyli z nami. Auto jechało stosunkowo wolno, bo pod górę, ale przepaście wokół robiły coraz większe wrażenie. A myśmy tylko czekali… Uff….    Nie muszę chyba pisać co przeżyliśmy, kiedy po kilku dniach zobaczyliśmy, że ta sama ciężarówka ma nas zwieźć na dół.

Kiedy już dojechaliśmy na górę i wysiedliśmy z kolejki przed nami ukazał się przepyszny widok. Wspaniałe skaliste szczyty i na wysokości 2034m polodowcowe jezioro, na środku którego na małej wyspie połączonej groblą z lądem znajdowało się  schronisko a do tego wspólna biesiada z rumuńskimi turystami przy domowej Tuice Coś wspaniałego.

 

Rumunia to w ogóle wspaniały kraj.

Ludzie na prowincji, w górach zachowali swoją niespotykaną i wspaniałą kulturę. Byli bardzo otwarci, ciekawi świata, bardzo chętni do pomocy. Jedyny problem to bariera językowa, bo rumuński to język z grupy romańskiej, ale jakoś daliśmy sobie radę.

Wspaniałe studenckie wakacje. Za rok Rumunia 1982

 

Jacek Kozłowski