wtorek, 4 września 2018

Studenckie (wojenne) Wakacje: Rumunia 1982

 

      Był rok 1982. Rok pamiętny w historii naszego kraju, od pół roku stan wojenny. Sklepy nadal puste, działały różne Komisje i Komitety złożone głównie z gości w zielonych mundurach, od telewizji począwszy a na Pierwszym Sekretarzu skończywszy. Smutne codzienne życie, ale najgorszy był wtedy brak jakichkolwiek perspektyw. Czołowi działacze Solidarności aresztowani, a tak chyba dla jaj przy okazji internowano około setki zacnych towarzyszy z Edwardem na czele. Zamknięto  tysiące osób w tym wielu kolegów z NZS-u, a i podobno wielu naszych też miało trafić na przymusowy „urlop dziekański”. Na ulicach co jakiś czas manifestacje, kończące się „zadymą”, pałowaniem a dla złapanych nieszczęśników (dzisiaj bohaterów) „ścieżki zdrowia”.

     Studenctwo po przymusowej przerwie wróciło do nauki na drugi semestr i nadrabiało zaległości. Życie akademikowe i klubowe toczyło się nadal, chociaż w bardziej zwolnionym tempie. Gorzała nadal na kartki, ale wino w klubach na lampki, a tak właściwie na tace.

Zbliżały się wakacje. Perspektywy mierne, rok wcześniej byliśmy w fajnej Rumunii.

     Plany były: plecak i w góry, ale coś mnie tknęło i postanowiłem zajrzeć do zaprzyjaźnionego Almaturu zobaczyć co oferują. I tu super niespodzianka, pomimo znanych ograniczeń jest możliwość zorganizowania obozu wędrownego do tej samej Rumunii na trochę innych zasadach, ale dla nas nie było spraw nie do załatwienia. Zaprzyjaźnione DeMoLudy już nas tak nie kochały, paszporty, nadal książeczki walutowe, ograniczenia w swobodzie poruszania, ale co to dla nas.

Postanowiliśmy się wybrać w Góry (zwane też Alpami) Rodniańskie w Karpatach Wschodnich leżące w północnej Rumunii, niedaleko granicy z Ukrainą.

     Naszą podróż zaczęliśmy w Poznaniu. Koleje za granicę tym razem nie były dla nas ale pomysłowy Almatur uruchomił międzynarodowe linie autokarowe dla swoich grup tzw. Alamabusy. Dwa dni jazdy w skądinąd szczecińskim luksusowym jak na tamte czasy „TAM-ie” (z Marianem i śp. Waldkiem) to duże przeżycie, potem dwoma siermiężnym rumuńskimi pociągami i już prawie na miejscu. Prawie czyniło jednak dużą różnicę bo okazało się, że ostatni etap zamiast autobusem trzeba było pokonać stopem. Droga już szutrowa a na trasie tylko potężne ciężarówki marki Roman Diesel. Wywoziły one z gór urobek, ale taki sposób wydobycia węgla to ja znałem z podręczników historii. W górach były wydrążone poziome sztolnie z których co jakiś czas wyjeżdżały pchane wózki a urobek był przesypywany właśnie na te ciężarówki. Robiło wrażenie. Dojechaliśmy jakoś na miejsce a potem jeszcze z godzinka marszu aby znaleźć miejsce na upragniony nocleg. Musiało być w miarę płasko i oczywiście w okolicy jakiś potoczek. I taki znaleźliśmy ale kilku kolegów postanowiło zostać w wiosce, aby odpocząć i dokonać bardziej treściwych zakupów. Po trzech godzinach czekania postanowiłem jednak sprawdzić czemu jeszcze ich nie ma. Wróciłem a tu przed sklepem nasi wraz chyba ze wszystkimi mieszkańcami wiwatowali na cześć jednego z chwilowo zakazanych związków zawodowych. Przyjechało na motocyklu Securitate, ale jakimś cudem z tego wywinęliśmy się. Koledze Alkowi Puszkinowi zabrali legitymację Międzynarodowego Związku Studentów (były takie i były zniżki) ale chyba nie uwierzyli, że on to nie on. Legitymacji nigdy nie zwrócili. 

     Alpy Rodniańskie  to pasmo trudne, dzikie (czasem niebezpieczne), a zarazem jedne z najpiękniejszych na całym łuku Karpat. I żadna z tych opinii nie jest przesadzona. Trochę nasze Tatry Zachodnie, trochę Bieszczadzkie Połoniny, ale też kilka rejonów w klimacie alpejskim. Nie było  schronisk więc dla wygody wędrówki najlepszym sposobem było biwakowanie „na dziko”. Nasze plecaki ważyły ok. 35 kg Mieliśmy wszystko: namioty z tropikiem, karimaty, śpiwory, kuchenki gazowe lub benzynowe oczywiście z zapasem paliwa no i dużo żarcia, zupki, konserwy pancerne z prawdziwego mięsa itp.

    Noclegi na wysokości ponad 1500m to standard, budzisz się rano wyglądasz z namiotu a tu widok jak z Kasprowego. W tamtych czasach turystę nawet rumuńskiego to ze świecą można było szukać, ale za to rejon był wybitnie pasterski. Stada owiec spotykaliśmy dość często a do tego miłych miejscowych pastuchów i niemiłe pilnujące psy. Pogoda była dość stabilna i ciepła, ale ta stabilność to również codzienne opady. Nie wiem jak to możliwe, ale codziennie od 10 do 12 padał deszcz, i do tego czasami w nocy burza.

    Czasami schodziliśmy do „cywilizacji” na zakupy. Rumuni  na prowincji, w górach zachowali swoją niespotykaną i wspaniałą kulturę, wspaniałe stroje noszone na co dzień, dużo fajnej ludowej muzyki. Byli bardzo otwarci, ciekawi świata, bardzo chętni do pomocy. Jedyny problem to bariera językowa, bo rumuński to język z grupy romańskiej, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Kuchnia rumuńska to dużo dobrej baraniny i  mamałyga (puree z kukurydzy), plus surówki (koniecznie z ostrą marynowaną papryką), wspaniała rumuńska śliwowica czyli tuica i do tego o połowę tańsza niż w Polsce, całkiem przyzwoite piwa a dla smakoszy wspaniałe i super tanie wina.

Czytam dzisiaj o tych górach. Cywilizacja już tam dotarła.

Nam pozostały fajne wspomnienia. Studenckie wakacje 1982 J

 

Jacek Kozłowski

 

poniedziałek, 20 listopada 2017

Druga połowa (mniejsza) listopada 2017r.

Druga połowa (mniejsza) listopada 2017r.

Może i chciałem coś napisać po ostatnim spotkaniu w Hybrydach, ale powożenie pojazdem wielokonnym otępiło mnie na tyle, że zwalczyłem to chciejstwo. I dobrze! Wprawdzie nie pospałem bo mam na karku poważny turniej szermierczy, a został mi tylko tydzień i sporo kartek z notatkami co by tu jeszcze trzeba było zrobić, dopilnować, załatwić żeby impreza przeszła bezboleśnie i „z przytupem" i po dobrze wykonanym obowiązku moje ego trochę urosło, a i pracodawca liczy na moją dyspozycyjność, a ja na jego życzliwość wyrażoną przelewem na konto. I tak w trakcie codziennego galopu, niespodziewanie błysnęło to coś. Myśl z gatunku złotych. To pierwsza impresja. Może w ostateczności okazać się, że to tylko tombak lub poręczny złoty spray, ale całe popołudnie „chodziła" za mną nie dając o sobie zapomnieć. Może to właśnie jest ta muza, która nachodzi i wierci dziurę w brzuchu, aż coś się ulęgnie, a może pamięć o wyrazach sympatii dla tekstów, które czasami udaje mi się napisać, jakie mnie spotkały w trakcie ostatniego spotkania we wtorek. Dzięki Wam PT Czytelnicy. Było mi autentycznie miło. Bardzo mnie intryguje co by powiedziała moja Pani Profesor od polskiego, znająca mój wrodzony wstręt do pisania wypracowań i ograniczony zakres wypowiedzi na zadany temat do 2 i ½ strony zeszytu szkolnego w linijkę, że tak z własnej woli coś wystukam. Wracając jednak do tej złotej myśli, ulęgła się na tle wspomnień z panelu dot. Mediów Lewicowych. Może nie tyle co do treści, ale bardziej do licznych krokodylich łez wylanych z ócz ( i tu wbudowany słownik zgłupiał !) zarówno prowadzących jak i wsłuchujących się. Którzy to są ci paneliści. Ci na scenie, czy ci na dole? Marne określenie „paneliści", ale padało, to i powtarzam dla utrwalenia. Generalnie „gorzkie żale" sprowadzały się do stwierdzenia, że liczba czytelników i prenumeratorów, a nie jest to tożsame, spada. Kasy wpływa mało, a zanosi się, że będzie gorzej. Żal było patrzeć i słuchać wspomnień jak to drzewiej było. Wykazano się dogłębną analizą przyczyn, wskazano winnych, skrytykowano bezduszność systemu kapitalistycznego goniącego za zyskiem, zdiagnozowano i opisano mechanizmy wypracowane przez odmienne ideowo gremia i wszystkie siedem plag egipskich, które dotknęły środowisko lewicowe, którego nie stać na własne tuby propagandowe. Masakra! Niestety, może kindersztuba, poprawność, brak śmiałości, albo inne względy towarzyskie nie pozwalają nazwać rzeczy po imieniu i „wyrzygać" (sorry za niesmaczne określenie) prawdę jak to przez ponad ćwierć wieku ludzie, których znamy, skutecznie objęli kawałki „torcika" wykorzystując ówczesne powiązania, znajomości, układy i niezwłocznie stali się bezideowymi biznesmenami dbającymi wyłącznie o własne interesy nie tworząc wspólnego majątku produkcyjnego pozwalającego przetrwać gorsze czasy no i utrzymać te „lewicowe media". Trudno by teraz było, chociaż nie jest to niemożliwe, przypomnieć byłym skąd i jak wskoczyli na „wysokiego konia", a jakoś szybko zapomnieli w jakiej stajni ten koń wyrastał i z jakiego żłobu kąsił sianko. Okruszki „torcika" pozamiatane i Hybrydy świecą pustkami, a Organizatorzy mozolnie rozwiązują nierówność x(osób) * 30.- nijak nie równa się 30x.  Może na Złotej też kiełkują „złote myśli" i mogliby powspominać czasy minione o „latach tłustych".

Ale moja „złota myśl" jest inna, chociaż bazuje na poczuciu braku altruizmu tych co wyrośli z korzeni lewicowych, ale jako „owoce" podlegli mutacji i stały się bezpartyjnymi fachowcami. Skoro nie kupujemy prasy „lewicowej" to tym samym jej nie czytamy. Przyczyny mogą być różne od braku „nawisu inflacyjnego" na koncie, po słabnący wzrok, albo wrodzoną niechęć do czytelnictwa wyniesioną ze szklonych lektur lub obawa przed wysiłkiem intelektualnym koniecznym na przebrnięcie tekstu ze zrozumieniem. Skoro jesteśmy takie paniska, że nikt nam nie będzie kazał czytać, to może w ramach łaski pozwolimy sobie, żeby nam poczytano. Wprawdzie „nihil novi sub sole" i wielu już czytało różne rzeczy, najczęściej dzieciom po szpitalach, żeby dobrze wyglądało w telewizorze, a i były świetne bajki dla dorosłych w wykonaniu w interpretacji Jana Kobuszewskiego i miały ogromne wzięcie! Szkodzi nic wykorzystanie nieopatentowanego sposoby przekazu. Mistrz nad Mistrzami – Jerzy Urban, pobudzający swoimi felietonami przez dziesięciolecia, też sięgnął do współczesnych środków wyrazu kręcąc nowelki filmowe, ale nie spotkałem się z nagraniem Jego felietonu w interpretacji własnej, a może by było warto. Puśćcie wodze wyobraźni i usłyszcie Piotrka Gadzinowskiego czytającego swój felieton mając w pamięci słynne sprawozdanie z Hong-Kongu w Sejmie, albo Andrzeja Rozenka czytającego artykuł o mundurowych przeplatany seriami z automatu. Nie wiem, czy Pani Agnieszka Wołk-Łaniewska czytając swoje rewolucyjne teksty wyzwoliłaby u słuchaczy odpowiedni żar rewolucyjny i nieodpartą chęć wystąpienia na barykady, chociaż pod Jej przywództwem to i owszem! Red. Cychol mógłby uprawdopodobnić wszystkie mity, bo o faktach się nie dyskutuje. Technicznie dałoby się to zrobić a i strona ekonomiczna by się poprawiła. Internet potrafi wszystko! Dobre intro a potem wyskakujące okienko – jak wyślesz SMS-a o treści „słucham" (koszt połączenia zgodnie ze stawką operatora) to poczytam dalej. Proste? Ludzie nauczyli się do wydawania drobnych, a masa zrobi resztę. Wyobrażacie sobie gratyfikację miliona słuchaczy po 0,27 zł za jeden dobry tekst. Mi wystarczy prowizja od pomysłu w wysokości 1 grosza, a niedobory znikną. Kto marnie czyta – najmuje lektora. Można dołożyć warstwą wizualną i tak zrodzi się współczesna odnoga sztuki masowej. A jak wzrośnie konkurencja na rynku. Powstaną nowe agencje z nowoczesną techniką dźwiękową. Sztuka artykulacji wzniesie się na wyżyny. Powstaną teksty z udziałem orkiestr symfonicznych. Internet zniesie wszystko! Tak piękna wizja jest po części wynikiem kolejnego drinka, ale wytyczony kierunek nie ma granic. Skończą się problemy. Gotówka popłynie na konta Autorów wartkim strumieniem co da im niezależność finansową, a ta sprzyja niezależności. Mam nieodparte przeczucie, że taka nowa forma by się przyjęła i byłaby łatwa do zniesienia dla generalnie leniwych czytelników (już teraz słuchaczy) bo odpadłoby im polowanie na Trybunę, że o wychodzeniu z domu nie wspomnę. To byłby dopiero początek czegoś na kształt Hyde Park'u albo Wolnej Trybuny. Miejsca dyskusji, kształtowania opinii, komentowania wydarzeń itp. Skoro media prorządowe i opozycyjne nie znajdują czasu antenowego dla przedstawicieli lewicy a rzadkie notatki prasowe dotykające lewicowych tematów są niestrawne, oficjalne „stanowiska" np. Matki Partii napisane są językiem bezdusznym na bazie nowomowy, to wysłuchanie swobodnej wypowiedzi miałoby dużo większe walory poznawcze i osobisty wkład mówiącego/czytającego. A może by tak wzorem Tow. Putina uruchomić kanał na którym można by spytać osoby świecznikowe co sadzą w różnych sprawach. Może to spowodowałoby zacieranie podziału na „MY" i „ONI"?

Szkoda gadać! Nie, to nie jest prawda. Trzeba gadać!

Niech to szlag. Przeszukałem szuflady, kartony, rupieciarnię i nie namierzyłem mikrofonu, a miałem szczery zamiar nagrać ten tekst i załączyć do poczty. Jak znajdę to nagram. Jak nie znajdę to nabędę drogą kupna i nagram. A co? Ktoś pierwszy musi dać głos.

Do usłyszenia.

A teraz mogę się zająć Turniejem.

www.fencing-szczecin.com

 

Andrzej Ptak – sekretarz Ordynacka Szczecin

 

 

czwartek, 7 września 2017

Studenckie Wakacje – Rumunia 1981

 

 

     Był rok 1981. W Polsce przeżywaliśmy chwilową radość pozornej demokracji, ale również totalny kryzys ekonomiczny. To nie był jeszcze czas nawet marzeń o otwartych granicach i swobody podróżowania po całej Europie i Świecie.

Zaprzyjaźnione Demoludy nieprzyjaźnie patrzyły na nasze próby wyjścia z radzieckiego gorsetu, a nasi obywatele wszędzie byli traktowani jako forpoczty potencjalnej kontrrewolucji i było w tym dużo prawdy. Ale jeździliśmy namiętnie za granicę, a główne kierunki to NRD, Bułgaria, Węgry. Z reguły mniej turystycznie a bardziej handlowo.

    Moja i moich przyjaciół miłość do gór skierowała nas do chyba najbardziej ortodoksyjnego baraku w obozie czyli do Rumuni. Ale byliśmy młodzi i takie wyzwania nas ewidentnie podkręcały.

Wyjechać wtedy nie było aż tak trudno, gorzej było ze zdobyciem waluty wybranego kraju, a Rumunia to już dla wszystkich spora abstrakcja.

I tu kłaniał się niezastąpiony Almatur. Wtedy jeszcze bez jakichś większych znajomości udało się zorganizować tzw. obóz wędrowny.

Paszportów nie potrzebowaliśmy, bo zastępowały je pieczątki w dowodzie, a kantor  Książeczka Walutowa oraz zmysł handlowy.

   Znajomi polecili, że warto wybrać się w Bucegi i Fagaras, wspaniałe góry w środkowych Karpatach przypominające nasze Tatry. Przygotowanie logistyczne takiej wyprawy, to dopiero było wyzwanie. Po mapy wybraliśmy się do księgarni w Berlinie, bo u nas to można było tylko pomarzyć, a internet w tamtym czasie to może testowali amerykańscy wojskowi.  Z prowiantem był problem, bo sklepy puste, za papierosami kilometrowe kolejki no ale jakoś się udało. Poza tym wszyscy zaopatrzyliśmy się w zakupione na Turzynie okulary przeciwsłoneczne oraz radyjka tranzystorowe i perfumy w wiadomym celu. Nie wiedzieliśmy co nas spotka w rumuńskich sklepach, bo wiadomości docierały sprzeczne. Jechaliśmy na prowincję a nie do stolicy, a to zasadnicza różnica.

   Wyjechaliśmy pociągiem relacji Szczecin-Burgas (był taki). Dwa dni jazdy, trzy granice po drodze, upał uff… ale jakoś do Sinai, która była naszą stacją docelową wszyscy wytrzeźwieli. Sinaia została wybrana nieprzypadkowo, ponieważ stąd można było stosunkowo wysoko wjechać kolejką linową. Przyjechaliśmy w nocy i poszliśmy na rekonesans szukać jej dolnej stacji  i tu po drodze pierwsze rumuńskie zaskoczenie. Przechodząc obok wielkiego płotu z krzaków wyszedł żołnierz i kazał nam natychmiast odejść. Potem okazało się, że za płotem była w starym przepięknym królewskim zamku kolejna rezydencja Słońca Karpat Nicolae Ceausescu. W większych miastach Sekretarz Generalny czujnym plakatowym okiem zerkał na nas i pozdrawiał z co drugiego płotu, ale czym wyżej tym jakoś gościa było mniej.

     Bucegi to wspaniałe góry w stylu naszych Tatr Zachodnich. W tamtych czasach w niewielkim stopniu zagospodarowane i puste, ale całkiem przyzwoicie oznakowane.

Po udanych transakcjach handlowych, które zdecydowanie poprawiły nasz budżet musiałem pojechać do Bukaresztu, spotkać się z rezydentem Almaturu i w jedynym w całej Rumunii banku wymienić vouchery (czeki podróżne) na realną walutę. Wyjazd się przedłużył, bo bank czynny krótko, ale dzięki temu zwiedziłem piękny Bukareszt jeszcze przed katastrofalną przebudową centrum wg pomysłu Ceausescu.

   Po Rumunii kilka razy przemieszczaliśmy się pociągami. Wagony standardowe, przypominające nasze, ale w każdym dalekobieżnym był restauracyjny. Żarcie tanie i całkiem niezłe. W ogóle kuchnia rumuńska to dużo dobrej baraniny i mamałyga (puree z kukurydzy) plus surówki (koniecznie z ostrą marynowaną papryką), wspaniała rumuńska śliwowica czyli Tuica i do tego o połowę tańsza niż w Polsce, całkiem przyzwoite piwa, a dla smakoszy wspaniałe i super tanie wina. A wracając do pociągów to zaskoczyła nas ich punktualność. Rozkłady jazdy były tak skonstruowane, że miały bardzo długie postoje na stacjach. Pociąg prawie zawsze przyjeżdżał spóźniony, ale odjeżdżał punktualnie. Dobre!

       Góry Fagaras to wtedy kompletnie dziki i prawie nieuczęszczany zakątek Sudetów przypominający nasze Tatry Wysokie. Niektóre szlaki o poziomie trudności naszej Orlej Perci, a biwaki to tak jak byśmy się rozbili na Kasprowym Wierchu, w Dolinie Pięciu Stawów, czy na przełęczy Krzyżne i nikogo wokoło. Wędrówka to wspaniała uczta dla oczu, węchu i słuchu, ale też niezłe wyzwanie dla płuc i nóg szczególnie, że plecak ważył średnio 35 kg (trochę ciuchów, namioty, śpiwory, karimaty, kuchenki plus benzyna no i prowiant), a przejścia między kolejnymi biwakami często 12 godzinne. Góry w których prawie w ogóle nie było caban czyli schronisk, jedynie refugi a więc puste szałasy drewniane lub metalowe w kształcie półbeczek.

  Tutaj też skorzystaliśmy z kolejki linowej nad Trasą Transfagaraską. To wspaniała, bardzo śmiało, w stylu himalajskim poprowadzona droga  na przełęcz pomiędzy najwyższymi szczytami Moldoveanu i Negoiu, czynna tylko od kwietnia do września. Aby dostać się w serce gór, to do dolnej stacji kolejki trzeba było dojechać stopem. Nam się trafiła klasyczna ciężarówka, ale jazdę na pace będę pamiętał do końca życia. Skrzynia zapewne nie była sztywno dokręcona do ramy auta co powodowało, że na każdym zakręcie przesuwała się to w prawo, to w lewo z całą swoją zawartością czyli z nami. Auto jechało stosunkowo wolno, bo pod górę, ale przepaście wokół robiły coraz większe wrażenie. A myśmy tylko czekali… Uff….    Nie muszę chyba pisać co przeżyliśmy, kiedy po kilku dniach zobaczyliśmy, że ta sama ciężarówka ma nas zwieźć na dół.

Kiedy już dojechaliśmy na górę i wysiedliśmy z kolejki przed nami ukazał się przepyszny widok. Wspaniałe skaliste szczyty i na wysokości 2034m polodowcowe jezioro, na środku którego na małej wyspie połączonej groblą z lądem znajdowało się  schronisko a do tego wspólna biesiada z rumuńskimi turystami przy domowej Tuice Coś wspaniałego.

 

Rumunia to w ogóle wspaniały kraj.

Ludzie na prowincji, w górach zachowali swoją niespotykaną i wspaniałą kulturę. Byli bardzo otwarci, ciekawi świata, bardzo chętni do pomocy. Jedyny problem to bariera językowa, bo rumuński to język z grupy romańskiej, ale jakoś daliśmy sobie radę.

Wspaniałe studenckie wakacje. Za rok Rumunia 1982

 

Jacek Kozłowski

 

niedziela, 4 września 2016

Rajdy Studenckie

Rajdy Studenckie

 

     Rajdy studenckie to taka wisienka na torcie studenckiego życia pozanaukowego.

Jedni czas wolny realizowali w podgrupach w zaciszu akademikowych pokojów prowadząc całonocne dyskusje o życiu i innych takich ważnych sprawach. Drudzy w praktyce realizowali nieznane wtedy słowo clubing, a była to znaczna grupa bo wszystkie kluby pękały w szwach, a kolejki do barów długie. Gorzały w barach  nie było, ale za to winucha kupowało się na tace. Była też grupa bardziej ambitnych studentów, którzy realizowali swoje pasje w Akademickim Radio Pomorze, kołach naukowych, klubach tańca towarzyskiego czy zespołach folklorystycznych, grali zawodniczo w szachy czy 100-polowe warcaby.

 

    Rajdy studenckie dzieliły się na  wydziałowe lub uczelniane organizowane przez określone grupy studentów dla siebie, ale o charakterze otwartym. Były też rajdy w których uczestniczyli studenci wszystkich szczecińskich uczelni, a często również przedstawiciele innych ośrodków akademickich. Takim rajdom z reguły przyświecało jakieś słuszne przewodnie hasło  jak np. organizowany z okazji Dnia Zwycięstwa - Rejs Zwycięstwa, o którym następnym razem. Warto również nadmienić, że organizowano rajdy nie tylko piesze, ale również rowerowe (klub Samarama) lub spływy kajakowe.(klub Pluskon).

    Rajdy organizowały  struktury wydziałowe lub uczelniane ZSP/SZSP często ściśle powiązane z naszym Biurem Turystycznym Almaturem, Oddział Akademicki PTTK oraz poszczególne kluby turystyczne.

    Studenci Politechniki Szczecińskiej większość rajdów organizowali w rejon Dolnej Odry, gdzie niedaleko Starych Łysogórek znajdowała się Chatka „Dolina”. Dolina Dolnej Odry to dzisiaj Park Krajobrazowy. W tamtych czasach nikt o takiej instytucji nie myślał, teren był dziki, a przemysłu który miałby zanieczyszczać okolicę nie było. Chatka była położona w niewielkiej kotlince, co sprawiało wrażenie namiastki gór. Okolica miała również specyficzny mikroklimat, zimniejsze niż w okolicy noce i cieplejsze dzionki. Sama chatka to stary, wyremontowany budynek  z kilkoma salami wieloosobowymi (może ktoś ma zdjęcie- mnie gdzieś umknęły). Oczywiście, śpiwory, kuchenki zabieraliśmy ze sobą.

     Klasyczny rajd (Politechnik, Rajd Okrętowca itp.) zaczynał się w piątek w Siekierkach, do których dojeżdżało się pociągiem ze Szczecina z przesiadką w Godkowie. Jechało się malowniczą trasą przez Moryń, wokół kilku jezior i przez przepiękne lasy starym spalinowym Ganz-em, który dojeżdżał do nieistniejącego na mapach strategicznego mostu na Odrze, właśnie w Siekierkach. Obok nieźle zakonserwowanego mostu, mającego znaczenie strategiczne na wypadek godziny „W” leżał drugi, taki sam, zapasowy w częściach. Obok mostu  znajdowała się betonowa droga wchodząca wprost do rzeki i wychodząca z drugiej strony. To droga dla czołgów, ciekawe czy jeszcze jest?

      W tym miejscu ekipa zakładała plecaki z dość bogatym prowiantem i startowała w kierunku chatki. Pierwszy przystanek był już po kilometrze w restauracji „Pancerna” . Nazwa adekwatna do miejsca, duża zadymiona sala, odrapane ściany, gorzała, piwo z kija i dyżurne, aczkolwiek obowiązkowe zakąski w postaci pasztetowej i żółtego sera przysypanego papryką. Na sali zapewne weterani odrzańskiego forsowania.   Mocne uderzenie jak na początek. Po kilu kilometrach kolejny, bardziej patriotyczny przystanek. Najpierw zdjęcie na stojącym tam czołgu IS-2 (IS – Iosif Stalin, ciekawe co z nim zrobi IPN?), później krótka wizyta na cmentarzu wojskowym no i oczywiście obowiązkowe piwo w Jarzębince ( mieli tylko butelkowe plus fasolka po bretońsku i cynadry). To taki wolnostojący obiekt sezonowy, ale jakoś zawsze czynny w trakcie rajdów bez względu na porę roku. Kolejny lokal na szlaku, to znajdująca się 2 kilometry dalej restauracja Odra w Starych Łysogórkach. Był to jak na tamtą okolicę wypasiony lokal w specjalnie w tym celu wybudowanym budynku  i co najważniejsze prowadzony przez GS. Do tej pory pamiętam smak schabowego z zasmażaną kapustą. A stamtąd już pół godzinki do chatki, chociaż trzeba przyznać, że niektórym zajmowało to dużo dłużej.

   Sam pobyt to ogniskowe biesiady oraz opróżnianie dóbr przywiezionych w plecakach. Śpiewano wtedy Cohena, Wysockiego, Perfect, Budkę, Dżem, Lady Pank itp., a po przyjęciu stosownej dawki płynów w  bardziej patriotycznych nastrojach: Hahary, jedna atomowa…. no i zestaw piosenek partyzanckich np. my ze spalonych wsi… Jednym z ulubionych toastów był za zdrowie i przyszłość ZBOWiD-u (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację) co w tamtych czasach było dosyć przewrotnym toastem.

Piło się kartkową gorzałkę (m.in. Vistula, Baltic itp.) wino produkcji spółdzielni Botwina (hity tamtych lat to Trzej Muszkieterowie: Portos, Aramis, Atos oraz klasyk: Wino patykiem pisane) no i oczywiście piwo Baltic Special, Baltic Eksportowe z taką korwetą na nalepce i z białym kapslem w małych 0,33 l butelkach.

Jadło się zwykły chleb, który dzisiaj jest sprzedawany w super ekologicznych sklepach oraz konserwy mięsne z mięsem w środku bez różnych polepszaczy i innych konserwantów.

Wracało się w niedzielę popołudniu z reguły autobusem PKS-u do Chojny lub wczesno popołudniowym bezpośrednio do Szczecina. W poniedziałek po twarzach można było poznać prawdziwych rajdowców, ale trzeba przyznać, że okres regeneracji był znacznie krótszy niż teraz. No cóż, lata lecą.

 

Wielu z naszych przyjaciół turystów już nie ma, ale łazikowanie to jest taki nałóg, który ma się na całe życie.

A więc chodzikujmy, rowerujmy, kajakujmy. Będziemy zdrowsi J

 

Jacek Kozłowski

    

 

wtorek, 1 września 2015

XII Dwunasty Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów

XII Всемирный фестиваль молодежи и студентов


       Był rok 1985. W Stanach Zjednoczonych rządził Ronald Regan a u Wielkiego Brata od marca tego roku Michaił Siergiejewicz Gorbaczow. Zimna wojna toczyła się w najlepsze. Rosjanie jeszcze wojowali w Afganistanie, który ostatecznie opuścili w 1989 a Amerykanie konsekwentnie realizowali swój plan „gwiezdnych wojen". Świat zmienił się dopiero w 1991 roku, kiedy definitywnie rozpadł się ZSRR a tym samym układ dwubiegunowy w polityce międzynarodowej

       Właśnie w tym roku od 27 lipca do 3 sierpnia w Moskwie odbył się 12 Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów.  To wielka międzynarodowa impreza, która gromadziła „postępową" młodzież z całego świata. W imprezie wzięło udział 26tys osób ze 157 krajów. Polska delegacja liczyła ok. 600 osób, w tym kilkanaście osób z byłego województwa szczecińskiego. Organizatorem była Światowa Federacja Młodzieży Demokratycznej oraz Międzynarodowy Związek Młodzieży, ale ze względu na miejsce za całość odpowiadał Komsomoł czyli  Wszechzwiązkowy Leninowski Komunistyczny Związek Młodzieży. Hasłem przewodnim było:
„Dla antyimperialistycznej Solidarności, Pokoju i Przyjaźni" .
       Program festiwalu obejmował seminaria polityczne i dyskusje,  koncerty,  zawody  w różnych dyscyplinach sportowych, masowe uroczystości, a także co było już obowiązkową tradycją czyli barwny korowód wszystkich delegacji.
     Program polityczny festiwalu skupił się wokół problemów ustanowienia nowego międzynarodowego ładu gospodarczego,  pomocy gospodarczej dla krajów zacofanych i rozwijających się, zwalczanie ubóstwa i bezrobocia.

     To tak ogólnie o festiwalu a teraz trochę moich wspomnień.
Cała polska ekipa przed wyjazdem do ZSRR spotkała się na 10 dniowym obozie przygotowawczym w Łodzi. Spaliśmy i większość szkoleń mieliśmy na osiedlu akademickim imienia Lumumby (zagadka – kto to był). Szkolenia to głównie zdobycie wiedzy o świecie i polskiej racji stanu oraz sposób przedstawiania pozytywnego wizerunku Polski. Oczywiście jednym z najważniejszych elementów było wzajemne poznanie się i integracja, co oczywiście grupie ZSP-owskiej wychodziło zdecydowanie najlepiej. Wszyscy uczestnicy zostali również stosownie ubrani przez najlepszą polską projektantkę mody Barbarę Hoff. Dostaliśmy dwa komplety ubrań: jeden sportowy w kolorze khaki, bardzo praktyczny a drugi reprezentacyjny: niebieskie całkiem przyzwoite garnitury i do tego białe lakierki w których czuliśmy się jak…  Załapałem się również wraz z dwudziestoosobową delegacją na spotkanie z Pierwszym Sekretarzem gen. Jaruzelskim na którym dostaliśmy stosowne błogosławieństwo.

          Do Moskwy pojechaliśmy bardzo długimi pociągami sypialnymi. Nigdy później mi się nie zdarzyło, aby w jednym pociągu jechały trzy wagony restauracyjne.
Na miejscu zakwaterowano nas w najbardziej reprezentacyjnym hotelu Moskwy Rossija. Był to (rozebrano w 2006r) największy hotel na świecie, w którym jednorazowo można było zakwaterować 4000 ludzi. Ja trafiłem wraz z Andrzejem Pawlikiem (Politechnika Warszawska) do całkiem sympatycznej dwójki.
       Był to mój trzeci pobyt w Moskwie (w tym jeden miesięczny na WKSZ-a – opisałem rok temu) a więc miałem jakieś porównanie. Miasto zostało w miarę odrestaurowane i przede wszystkim wysprzątane. Z ulic poznikali menele i ludzie o ciemnawej karnacji. Miałem znajomych w Tule, których chciałem zaprosić, ale w rozmowie telefonicznej okazało się, że nie jest to możliwe. Wtedy dowiedziałem się, że Moskwa została miastem zamkniętym i aby przyjechać trzeba było mieć specjalne przepustki. Innym zaskoczeniem dla mnie była fantastyczna pogoda przez cały okres trwania festiwalu. Przy jakiejś okazji spotkałem przed polską ambasadą znajomego radcę w kompletnie  mokrym płaszczu i z parasolem. Wyjaśnił mi, że nad miastem rozpylany jest z samolotów o ile dobrze pamiętam cyjanek srebra, który powodował rozrzedzenie chmur w centrum, ale jednocześnie ich kumulację na obrzeżach miasta co powodowało tam non stop opady. Inną ciekawostką było wprowadzenie prawie całkowitej abstynencji. No prawie, bo znałem kilka poukrywanych sklepów w których za odpowiednią dopłatą można było jakiegoś browara skręcić. Były też spotkania na których kieliszek się znalazł.
     Ale miasto robiło sympatyczne wrażenie. Kilkadziesiąt tysięcy uśmiechniętych  ludzi, kolorowo ubranych, często tańczących i śpiewających z całego świata oraz potężna grupa odpowiednio wyselekcjonowanych radzieckich (to taki przejściowy ludek zamieszkujący ZSRR) sprawiło, że ta siermiężna  Moskwa stał się taka bardziej normalna. Nawet z reguły smutni goście z KGB, których oczywiście było bez liku dostali rozkazy aby się przynajmniej trochę uśmiechać.
     Pierwszą wielką imprezą było otwarcie. Wszyscy uczestnicy festiwalu przeszli (my w niebieskich garniturach i tych białych lakierkach – ale miałem odciski)  ulicami miasta na stadion na Łużnikach. Stadion potężny, chyba na 100tys osób z czego spora część poznaczona była dla ekipy tworzącej „żywe obrazy", które robiły niesamowite wrażenie. Organizatorzy przygotowali wielką imprezę stadionową pokazującą głównie kulturę i sport radziecki. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem i usłyszałem Gorbaczowa. Oprócz ogólników o szlachetnych ideałach humanizmu, pokoju i socjalizmu, życzeniach dla uczestników i takich tam pierdołach coś  wspomniał o głasnosti i pierestrojce, ale nikt tego wtedy na to nie zwrócił uwagi.
     Drugą olbrzymią stadionową imprezę obejrzałem na stadionie Dynama kilka dni później.  Jasełka miały charakter antywojenny. Znowu wielotysięczne występy, wiele przemówień a na koniec robiący niesamowite wrażenie zaimprowizowany wybuch bomby atomowej z charakterystycznym grzybem. Wtedy też zobaczyłem jak na trybunach pobiła się „postępowa" młodzież z Iraku i Iranu, które  były ze sobą w stanie wojny.
     Dzień uczestnika wyglądał tak, że do godzin południowych braliśmy udział we wszelkiego rodzaju grupach dyskusyjnych a po obiedzie (posiłki oczywiście w hotelu Rossija) uczestniczyliśmy w różnego rodzaju imprezach kulturalnych. Wszystkie delegacje organizowały swoje imprezy pokazowe. Brałem również udział w takim polskim wieczorze. Nie zapomnę świetnych występów Rodowiczki, Gepert a przede wszystkim zespołu FOX. Notabene chłopaki mieszkali w hotelu obok nas i jakoś im tej gorzały nie brakowało, nawet czasami się podzielili.
Wieczory spędzaliśmy w klubie polskim. Jeden z dzielnicowych centrów kultury został przekazany polskiej delegacji i w zasadzie czułem się tam jak w Transie lub Stodole. Bawiliśmy się świetnie.
Spotykaliśmy wielu fajnych ludzi z całego świata szczególnie tego zachodniego. Niestety ze politycznego wschodu często przyjeżdżali osobnicy  jakby z innego świata. Miałem okazję podać rękę szefowi wietnamskiego Komsomołu osiemdziesięcioletniemu generałowi lub szefowi rumuńskiej organizacji młodzieżowej czyli młodemu Ceausescu
To był Świat którego już nie ma i nie będzie
To były wspaniałe dni których nigdy się nie zapomni.

Jacek Kozłowski






czwartek, 13 listopada 2014

Czas Elekcji

Czas Elekcji

Uczono mnie kiedyś, że jak się chce wygrać wybory to trzeba ludowi obiecać wszystko co chce usłyszeć. A jak już wygramy, to niespełnione obietnice zwalamy na „burdel” pozostawiony przez poprzedników.

Mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Festiwal obietnic rozkręcił się na skalę dotąd w naszej polityce lokalnej nieznaną. Mam takie marzenie, aby każda lub każdy z obiecywaczy tak na chwilę mieli okazję porządzić. Jak by to było pięknie. Cieszę się, że jednak elektorat mamy politycznie trzeźwy i ziarna elekcyjnego sita dosyć szczelne, aby wyborcze obietnice bez jakiegokolwiek pokrycia się nie przedostały.

Kampania zapowiadała się jak zwykle „festiwalowo”. Politycy, teraz przez chwilę zwani samorządowcami, ładnie prezentujący się na scenie, a my, czyli społeczne jury oceniamy i dajemy cenzurki, łącznie z Grand Prix. A tu taka niespodzianka. Pisowski samogwałt przebił wszystko,
co można było sobie wyobrazić. W zasadzie to PIS spotkało wielkie szczęście, bo zasada, że nie ważne jak mówią, ważne aby nazwiska nie przekręcili sprawdziła się w pełnej krasie, a przy okazji można społeczeństwu pokazać jak w praktyce działają wysokie standardy pisowskiej etyki. Na mieście mówią, że orgazm z tego samogwałtu przeżywa nasz szczeciński wybitny mędrzec zwany Brudziem lub Jojem, który w ten oto sposób pozbył się swoich partyjnych, nielubianych adwersarzy. No cóż – wysokie standardy. Życzymy kolegom sukcesu wyborczego, bo jak słucham Prezesa – Polacy nic się nie stało. I jeszcze jedna ciekawostka. Szczeciński PIS zrealizuje swój program pod warunkiem, że ogólnopolski PIS wygra wybory. Przynajmniej szczerze.

Popatrzmy co się dzieje w innych Komitetach.

PO, lider sondaży znalazł się w dziwnej sytuacji. Długo szukano lidera szczecińskiej listy
i w końcu udało się, ale mam wątpliwości czy kreowanie lidera listy pana doktora Tyszlera na dwa miesiące przed wyborami przyniesie oczekiwany efekt. To jest zaprzeczenie wszelkich zasad politycznego marketingu. Pan robiący miłe wrażenie, prawie w ogóle nie jest szerzej znany nawet wśród platformerskiego elektoratu. Ciekawy, nowatorski eksperyment. Zobaczymy czy przywiązanie do szyldu jest ponad wszystko.

Cuda również w SLD. Najpierw we własnym gronie pokłócono się przy typowaniu liderów. Potem w jej wyniku wybrano tych samych co zwykle, a jeszcze potem ogłoszono, że są jeszcze wolne miejsca na listach, a więc zaoferowano je tak zwanym koalicjantom z porozumienia Lewica Razem. To takie zgodne z hasłem jakie promuje lider Dawid Krystek – „made in Szczecin”

Ciekawie również u Radnej Niezależnej. Pełen społeczny i polityczny ekumenizm. Prominentni przedstawiciele bogatego Stronnictwa Demokratycznego (w końcu sprzedali willę na Wojska Polskiego) jak i relegowani przez swojego lidera „polikotowcy” – przedstawiciele wszystkich możliwych profesji. Program super, inwestorzy stojący w kolejce, ale pod warunkiem, że ja i my.

Dużym znakiem zapytania są dla mnie Krzystkowcy. Lenin zdefiniował partię jako grupę ludzi dążącą do zdobycia lub utrzymania władzy. Na plakatach podkreśla się ich przykładną bezpartyjność. A może to przykład putynizacji naszej lokalnej polityki? Zobaczymy.

Ciekawe jak wypadnie wielka PSL-owska rodzina. Notowania w Szczecinie z reguły słabe, taka rodzinka, ale sejmikowo bywało nie najgorzej. 

Sporą karierę na politycznej mapie robi ostatnio wiecznie żywy Mikke Korwin Janusz.
O programie niewiele słyszałem, ale znając poglądy lidera możemy się spodziewać pełnego liberalizmu w każdej dziedzinie.

Brak na liście Twojego Ruchu, ale to już chyba polityczny nieboszczyk bo i tacy mieli wspierać tę partię.

Na koniec przeglądu to, co cenię w tych wyborach najbardziej, czyli chęć społecznej aktywności przez ludzi i komitety zupełnie nam do tej pory nie znane. Na liście komitetów w moim okręgu znalazłem: Komitet Wyborczy Demokracja Bezpośrednia, KW Wyborców „COGITO”, KW Wygrajmy Szczecin, KW Szczecin Port Wolności, KW Szczecin Łączy Pokolenia. Niestety mało wiem o ich programach, ale bardzo cenię ich chęć do chcenia. Brawo.

O programie poszczególnych liderów i komitetów nie piszę. Zasada jest jedna. Aktualna władza jest nie taka jak być powinna, ale my to zrobimy lepiej. Wybudujemy fabryki, zmniejszymy bezrobocie, podniesiemy płace, inwestorzy stoją za drzwiami i czekają, ale pod warunkiem, że ja, stadion tu, a może tam, linia tramwajowa, nowa ulica, ta szybciej lub tamta później. Chociaż raczej wszystko od razu, zaraz po wyborach. O kasę się nie martwimy, ona po prostu jest.

Myślę, że dla nas, wyborców najważniejsi są ludzie. Przypatrzmy się startującym. Jak już odrzucimy politycznych cudaków, oceńmy ich kompetencje, zdolności kreatywne, polityczny
i społeczny upór.

Wybierzmy rzeczywistych, autentycznych samorządowców, a nie koniunkturalnych polityków.

 

Jacek Kozłowski.

 

 

czwartek, 4 września 2014

Dzień Zwycięstwa  День Победы

Po mrocznych czasach stanu wojennego polskie organizacje młodzieżowe zostały w połowie lat osiemdziesiątych ponownie przyjęte do wielkiej internacjonalistycznej rodziny młodzieżowych organizacji walczących o lepszy socjalistyczny Świat. Jednym z elementów naszego uczestnictwa była wzajemna wymiana oficjalnych delegacji z okazji ważnych świąt.

Najważniejszym Świętem naszego Wielkiego Brata była oczywiście rocznica Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, ale obchodzonej u nas w listopadzie oraz zaraz po niej, oczywiście Dzień Zwycięstwa obchodzony dzień wcześniej niż na Zachodzie. Nie muszę wspominać, że my również obchodziliśmy te same święta, chociaż nasza celebra była jednak mniej entuzjastyczna.

Radziedzcy (w gronie działaczy tak nazywaliśmy wielonację mieszkającą na wschód od Bugu) obchodzili jednak autentycznie i z pełnym zaangażowaniem. Naród świętował według ustalonego rytuału, najpierw akademia ku czci…, a później ludowy festyn tzn. spotkanie z weteranami (z tymi z czasów rewolucji był kłopot bo wymarli), a później występy ludowych artystów i oczywiście gorzała w tradycyjnych stakańczykach, zakąszana zupełnie przyzwoitą słoniną, ogórcami albo wąchanie chlebem (starsi koledzy pokażą o co chodzi).

 

W tymże 1985 roku przytrafiło mi się uczestniczyć w delegacji polskiej młodzieży wraz z Zenkiem Pokojskim od studentów pracujących, w obchodach Dnia Zwycięstwa w Związku Radzieckim. Pełniłem wówczas funkcję Przewodniczącego Komisji Zagranicznej Rady Naczelnej ZSP, ale szefem naszej delegacji był Zastępca Naczelnika Związku Harcerstwa Polskiego (skleroza -nazwiska już nie pamiętam). Gość trochę wiekowy (k… teraz to my tyle mamy), sztywniak i mrukowaty, ale na swój sposób sympatyczny. Jak na dobrego harcmistrza kielicha na bankietach nie odmawiał. Pozostali członkowie delegacji to po dwie osoby z każdej słusznej organizacji oraz dwóch weteranów. Zapamiętałem jednego z nich. Wspomnień frontowych to raczej nie miał, ale za to świetnie szły mu opowiadania z czasów utrwalania. No cóż, takich również mieliśmy weteranów.

 

Do Moskwy z Warszawy przylecieliśmy samolotem. Żadne kontrole celne oczywiście nas nie obowiązywały. Przywitał nas tow. Oskin kierownik  wydziału polskiego Komitetu Centralnego Komsomołu (oni nawet takie coś mieli) i ktoś z ambasady polskiej. Potem w busik i do hotelu, taki na Leninskich Gorkach (nowoczesny, budowany przez jakąś zachodnią firmę) z fajnym widokiem na całą Moskwę. Kolacja w towarzystwie naszych opiekunów i lulu bo następny dzień był już mocno zagospodarowany. Po śniadaniu pojechaliśmy na ogólne spotkanie wszystkich przybyłych ze świata delegacji. Narodu było tam od groma. Oczywiście wszystkie europejskie demoludy, ale również przedstawicie niezwyciężonego narodu wietnamskiego, angolskiego i różnych innych nadal walczących (no chyba już skończyli).

Pobyt w Moskwie był raczej standardowy. Najpierw Mauzoleum Lenina na Krasnoj Płoszczadi, a potem Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Mauzoleum oczywiście robi wrażenie. Kolejki, aby dojść do celu stały tam po 8 godzin, ale oczywiście takie delegacje jak nasze czekały do 15 min (ale to musiało wkurzać kolejkowiczów). Kilkanaście schodków, półmrok i specyficzny mikroklimat. W środku w kryształowej trumnie ON. Zatrzymywać się i kontemplować  nie wolno, chyba, że na chwilę aby złożyć stosowny ukłon. No i znowu powrót do krainy żywych. Niesamowite wrażenie robi również Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Oryginalny czerwony sztandar, który zawisł na Reichstagu, albo pocisk który wtopił się w komsomolską legitymację obrońcy Stalingradu. Wiele tam takich perełek.

Ale największym przeżyciem było oczywiście uczestnictwo w Paradzie Zwycięstwa na Placu Czerwonym. Postawili nas gdzieś na końcu placu za grupą radzieckich weteranów. Jak wygląda defilada wszyscy dobrze wiemy z transmisji telewizyjnych, ale to co mi zostało w pamięci to niesamowity hałas gąsienic i niesamowity zapach spalin. Wrażliwi mogą dostać militarnego orgazmu.

 

Druga część naszego pobytu miała miejsce w Tule. Tuła jest miastem znanym z samowarów i produkcji taganek – prostych wozów pancernych, które zasłużyły się w czasach rewolucji. Ale Tuła to również miasto-bohater. Miast bohaterów w ZSRR było kilkanaście. Były  to miasta, które swoim heroizmem spowodowały zatrzymanie armii niemieckiej i odwrócenie biegu historii.

Obchody Dnia Zwycięstwa mają w takich miastach swoisty rytuał. Najpierw uczestniczyliśmy
w długim marszu, który szedł przez całe miasto, a młodzież niosła długi na kilkaset metrów wieniec, który był hołdem dla wszystkich poległych w wojnie. Marsz kończył się na stadionie miejskim, na którym odbyło się potężne widowisko stadionowe poświęcone historii i dniu współczesnemu Związku Radzieckiego. Żywe obrazy, wielkie grupy akrobatów utkwiły na lata w pamięci.

I jeszcze jedna uroczystość, którą na długo zapamiętałem. Kolejnego dnia wsiedliśmy do autokarów, które zawiozły na  imprezę pod kurchanem. Jechaliśmy tam kilka godzin. Siedziałem z kolegą z Węgier i wymienialiśmy poglądy o celowości takich imprez podziwiając piękne widoki. Na miejsce dojechaliśmy już po zmroku. W tle zobaczyliśmy kurchan. Jest to olbrzymi na wiele metrów usypany kopiec, na którego wierzchołku był zapalony wieczny ogień. Kurchany są usypane w miejscach, gdzie odbyły się bitwy, które odwróciły bieg historii. A więc przeraźliwa cisza, kilkaset metrów bardzo szerokiego chodnika wzdłuż którego co kilka metrów stali pionierzy ubrani w białe koszule i czerwone chusty. Jedną ręką salutowali (tak nad głową) a w drugiej trzymali olbrzymie pochodnie. No i na końcu kurchan. Potem kilka przemówień i już bardziej przyjazna pieśń – Dień Pobiedy.

Uff. Ciężka świąteczna robota.

 

PS. Putina wtedy nie spotkałem, ale jako młody enkawudzista zapewne stał obok.

 

Jacek Kozłowski