Studenckie (wojenne) Wakacje: Rumunia 1982
Był rok 1982. Rok pamiętny w historii naszego kraju, od pół roku stan wojenny. Sklepy nadal puste, działały różne Komisje i Komitety złożone głównie z gości w zielonych mundurach, od telewizji począwszy a na Pierwszym Sekretarzu skończywszy. Smutne codzienne życie, ale najgorszy był wtedy brak jakichkolwiek perspektyw. Czołowi działacze Solidarności aresztowani, a tak chyba dla jaj przy okazji internowano około setki zacnych towarzyszy z Edwardem na czele. Zamknięto tysiące osób w tym wielu kolegów z NZS-u, a i podobno wielu naszych też miało trafić na przymusowy „urlop dziekański”. Na ulicach co jakiś czas manifestacje, kończące się „zadymą”, pałowaniem a dla złapanych nieszczęśników (dzisiaj bohaterów) „ścieżki zdrowia”.
Studenctwo po przymusowej przerwie wróciło do nauki na drugi semestr i nadrabiało zaległości. Życie akademikowe i klubowe toczyło się nadal, chociaż w bardziej zwolnionym tempie. Gorzała nadal na kartki, ale wino w klubach na lampki, a tak właściwie na tace.
Zbliżały się wakacje. Perspektywy mierne, rok wcześniej byliśmy w fajnej Rumunii.
Plany były: plecak i w góry, ale coś mnie tknęło i postanowiłem zajrzeć do zaprzyjaźnionego Almaturu zobaczyć co oferują. I tu super niespodzianka, pomimo znanych ograniczeń jest możliwość zorganizowania obozu wędrownego do tej samej Rumunii na trochę innych zasadach, ale dla nas nie było spraw nie do załatwienia. Zaprzyjaźnione DeMoLudy już nas tak nie kochały, paszporty, nadal książeczki walutowe, ograniczenia w swobodzie poruszania, ale co to dla nas.
Postanowiliśmy się wybrać w Góry (zwane też Alpami) Rodniańskie w Karpatach Wschodnich leżące w północnej Rumunii, niedaleko granicy z Ukrainą.
Naszą podróż zaczęliśmy w Poznaniu. Koleje za granicę tym razem nie były dla nas ale pomysłowy Almatur uruchomił międzynarodowe linie autokarowe dla swoich grup tzw. Alamabusy. Dwa dni jazdy w skądinąd szczecińskim luksusowym jak na tamte czasy „TAM-ie” (z Marianem i śp. Waldkiem) to duże przeżycie, potem dwoma siermiężnym rumuńskimi pociągami i już prawie na miejscu. Prawie czyniło jednak dużą różnicę bo okazało się, że ostatni etap zamiast autobusem trzeba było pokonać stopem. Droga już szutrowa a na trasie tylko potężne ciężarówki marki Roman Diesel. Wywoziły one z gór urobek, ale taki sposób wydobycia węgla to ja znałem z podręczników historii. W górach były wydrążone poziome sztolnie z których co jakiś czas wyjeżdżały pchane wózki a urobek był przesypywany właśnie na te ciężarówki. Robiło wrażenie. Dojechaliśmy jakoś na miejsce a potem jeszcze z godzinka marszu aby znaleźć miejsce na upragniony nocleg. Musiało być w miarę płasko i oczywiście w okolicy jakiś potoczek. I taki znaleźliśmy ale kilku kolegów postanowiło zostać w wiosce, aby odpocząć i dokonać bardziej treściwych zakupów. Po trzech godzinach czekania postanowiłem jednak sprawdzić czemu jeszcze ich nie ma. Wróciłem a tu przed sklepem nasi wraz chyba ze wszystkimi mieszkańcami wiwatowali na cześć jednego z chwilowo zakazanych związków zawodowych. Przyjechało na motocyklu Securitate, ale jakimś cudem z tego wywinęliśmy się. Koledze Alkowi Puszkinowi zabrali legitymację Międzynarodowego Związku Studentów (były takie i były zniżki) ale chyba nie uwierzyli, że on to nie on. Legitymacji nigdy nie zwrócili.
Alpy Rodniańskie to pasmo trudne, dzikie (czasem niebezpieczne), a zarazem jedne z najpiękniejszych na całym łuku Karpat. I żadna z tych opinii nie jest przesadzona. Trochę nasze Tatry Zachodnie, trochę Bieszczadzkie Połoniny, ale też kilka rejonów w klimacie alpejskim. Nie było schronisk więc dla wygody wędrówki najlepszym sposobem było biwakowanie „na dziko”. Nasze plecaki ważyły ok. 35 kg Mieliśmy wszystko: namioty z tropikiem, karimaty, śpiwory, kuchenki gazowe lub benzynowe oczywiście z zapasem paliwa no i dużo żarcia, zupki, konserwy pancerne z prawdziwego mięsa itp.
Noclegi na wysokości ponad 1500m to standard, budzisz się rano wyglądasz z namiotu a tu widok jak z Kasprowego. W tamtych czasach turystę nawet rumuńskiego to ze świecą można było szukać, ale za to rejon był wybitnie pasterski. Stada owiec spotykaliśmy dość często a do tego miłych miejscowych pastuchów i niemiłe pilnujące psy. Pogoda była dość stabilna i ciepła, ale ta stabilność to również codzienne opady. Nie wiem jak to możliwe, ale codziennie od 10 do 12 padał deszcz, i do tego czasami w nocy burza.
Czasami schodziliśmy do „cywilizacji” na zakupy. Rumuni na prowincji, w górach zachowali swoją niespotykaną i wspaniałą kulturę, wspaniałe stroje noszone na co dzień, dużo fajnej ludowej muzyki. Byli bardzo otwarci, ciekawi świata, bardzo chętni do pomocy. Jedyny problem to bariera językowa, bo rumuński to język z grupy romańskiej, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Kuchnia rumuńska to dużo dobrej baraniny i mamałyga (puree z kukurydzy), plus surówki (koniecznie z ostrą marynowaną papryką), wspaniała rumuńska śliwowica czyli tuica i do tego o połowę tańsza niż w Polsce, całkiem przyzwoite piwa a dla smakoszy wspaniałe i super tanie wina.
Czytam dzisiaj o tych górach. Cywilizacja już tam dotarła.
Nam pozostały fajne wspomnienia. Studenckie wakacje 1982 J
Jacek Kozłowski